Create your own sidebar via Visual Composer with drag and drop tech, for almost all pages!
Aktualności
Fantastyczne opowiadania
- 4 listopada 2021
- Posted by: Biblioteka
- Category: Aktualności

Kolejne dwa opowiadania, które powstały po warsztatach literackich w ramach projektu „DyLEMaty i GoLEMy – przyszłość oczami młodego pokolenia w oparciu o twórczość Stanisława Lema” (projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury).

Popołudnie końca świata
Dłonie Anny drżały lekko, gdy sięgała w głąb kredensu. Wymacawszy stary karton, ostrożnie wyciągnęła go i postawiła na blacie, pomiędzy ułożonymi w szeregu, oprawionymi w ramki fotografiami. Odkryła wieczko i spomiędzy poskładanych wielokrotnie kartek szarego papieru wyjęła spodki i filiżanki. Porcelana wyglądała jak nowa; nie nosiła najmniejszych śladów zniszczenia, czy choćby użytkowania.
Trudno uwierzyć – pomyślała Anna – że od ślubu tak niewiele razy ujrzała światło dzienne. Powinnam częściej jej używać. Uśmiechnęła się, polerując zastawę i odkładając z czułością do pudełka wszystkie jej elementy, za wyjątkiem pary filiżanek, spodków i niewielkiego, zgrabnego dzbanka.
Przyciszyła telewizor, w którym co i rusz migały obrazy rozmaitych miejsc z całego świata, na przemian z siwymi głowami wszelakiej maści autorytetów naukowych i zwykłych szarlatanów, pragnących stanąć w blasku fleszy, bodaj w ostatniej godzinie życia. Otworzyła leżący na stole album ze zdjęciami i jak z pamięci odnalazła to jedno, ulubione. Siedzieli na nim przy ogrodowym stole, popijając kawę i zajadając się maminym jabłecznikiem. Ona i Jan, szczęśliwi i zapatrzeni w siebie tak, jak przy pierwszym spotkaniu. Ogród pachniał wtedy wiosną i wiosna była w nich samych, zupełnie jakby ta pora roku panować miała już zawsze nad światem.
Westchnęła spokojnie, słysząc jak Jan zamyka drzwi łazienki, podchodzi i staje tuż za jej plecami. Położyła dłoń na swym ramieniu, a on ujął ją i pocałował.
– Byliśmy wówczas tak beztroscy, jakby świat miał się nigdy nie skończyć – powiedziała wilgotnym głosem i obrzuciła go spojrzeniem. Stał w garniturze i patrzył na nią tym samym wzrokiem, którym żegnał wiele lat temu, gdy przyszło mu przywdziać żołnierski mundur.
– Wszystko ma swój kres – odrzekł, rozsnuwając wokół siebie zapach wody kolońskiej. – Pociesz się jednak, że koniec jednego zazwyczaj bywa początkiem czegoś zupełnie innego.
– Zatem jeśli ma to być ostatni dzień tego świata i nasz kres, nie dbam o nic – rozpromieniła się Anna, wstając i poprawiając białą, koronkową bluzkę. – Chcę przeżyć go tak, jak tamto popołudnie w ogrodzie mojej mamy.
Uśmiechnął się.
Pan B. nie zdziwił się ani trochę, gdy szydełkowanie przerwał mu krótki dzwonek do drzwi jego mieszkania. Otworzył je i zaprosił do środka drugiego mężczyznę, odzianego w dobrze skrojony garnitur i noszącego na skroniach szlachetne pasemka siwizny.
– Jak zawsze punktualny – rzekł beznamiętnie, acz bardzo grzecznie pan B.
– Mówią, że punktualność jest oznaką szacunku – odparł z delikatnym uśmiechem pan S., skłaniając nieznacznie głowę.
– Lub też maskowanej uprzejmością niecierpliwości.
– Nie pora na frazesy – uciął gość, przybierając poważniejszy ton. – Jestem tu, by dopilnować danego przez ciebie słowa. Czas się dokonał, to już ten dzień.
– Pamiętam o własnych przyrzeczeniach – rzucił cierpko pan B. – Kawy?
– Z rozkoszą.
Pan S. odprowadził wzrokiem znikającego w drzwiach kuchni gospodarza i rozejrzał się po salonie. Zwrócił uwagę na stojącą w kącie paproć i uznał, że należałoby ją podlać. Podniósł stojącą obok butelkę i skrzywił się, widząc w niej mętną, nieświeżą wodę.
– Są zatem jednak sprawy, które ci umykają – mruknął do siebie. – Skoro i tak rzecz ma się dzisiaj dopełnić… – dodał po chwili i z miną psotnego dziecka wylał zamaszyście wodę przez otwarte okno.
Anna odliczyła dokładnie monety i położyła na plastikowej podkładce. Sklepowa wydawała się być tym prawie niezainteresowana, skupiwszy uwagę na wiszącym pod sufitem telewizorze. Azjatycki reporter stał na dachu wysokiego budynku, za plecami mając podtopione miasto. Trajkotał szybko, zaś jego słowa tłumaczyła bardzo przejęta, młoda dziennikarka.
– Pod wodą znalazły się tysiące domów, a policja wciąż szacuje liczbę poszkodowanych – poinformowała. – Po szoku, w jakim znalazła się Japonia, na pierwszy plan wysuwa się pytanie o przyczyny potężnego tsunami.
Jan zabrał z lady paczkę kawy i za rękę wyprowadził ich na zaśnieżoną ulicę.
– Boją się – rzekł pan S. z nieukrywanym rozbawieniem. Odstawił parującą filiżankę na spodek i zakręcił nią długim palcem. – Spójrz na wszystkie te pochody, na krzykaczy i samozwańczych heroldów mesjaszy, na rozpacz i beznadzieję, bunt i zwątpienie.
– Jak widać, sprawia ci to radość – stwierdził chłodno pan B., unosząc brwi.
– Zaiste, sprawia. Lecz ty radujesz się nie mniej, widząc ludzką bojaźń, panie B!
Gospodarz zamyślił się głęboko.
– Nie wszyscy czują strach, mój drogi – pokręcił głową. – Bywa, że zadumę nad swoim losem, lub też wspaniałe doznanie zgody z własnym sumieniem. Nie sądzisz, że zasługują na szansę?
Pan S. z irytacją spojrzał w oczy swego rozmówcy. Nigdy nie bał się tego wzroku; czuł raczej coś bliskiego niememu, wywołującemu zawstydzenie szacunkowi. Gdy tak patrzył, irytacja przerodziła się w niepewność i frustrację. Zrozumiał, że pan B. nie zamierza dotrzymać słowa.
Rozgniewany gość uderzył pięścią w stół, aż zadrżała porcelanowa zastawa.
Jan nastawił radio na ulubioną stację i wesoło roztarł zziębnięte dłonie, gdy wśród trzasków i szumów wychwycił takty znanej melodii. Anna wstawiła właśnie wodę na kawę, gdy tuż przed refrenem, piosenka urwała się i podano krótką informację o trzęsieniu ziemi. Nie zdołali dosłyszeć, czy poszkodowane zostało zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej, czy wschodnie Ameryki Południowej, gdyż spikera zagłuszył dźwięk telefonu.
Anna podniosła słuchawkę i po chwili twarz jej stężała. Odkładając telefon wyrzekła tylko w odpowiedzi coś niezrozumiałego.
– Monika jest w szpitalu – oznajmiła martwym głosem.
– Dziecko? – zapytał Jan, przełykając z trudem ślinę. – Czy jest zagrożone?
– Oboje są.
Pan B. i pan S. przyglądali się, jak w oświetlonej jasno sali, ludzie w białych kitlach uwijali się w pocie czoła przy leżącej na stole kobiecie.
– Tak słabi – wycedził szyderczo pan S. – Sił ledwie starcza im na prowadzenie nędznego żywota, pełnego cierpienia i goryczy.
– Mają tylko tyle siły, ile im trzeba. Właśnie dlatego tli się w nich wola życia, rozpaczliwie walczą o każde jego tchnienie.
Wśród lekarzy na sali wybuchło poruszenie.
– Ta kobieta jest jak cała ludzkość – rzekł pan S. – Cierpi, zwija się w konwulsjach i zrobi wszystko, by wydać na świat kolejne pokolenie, jeszcze słabsze i bardziej upodlone. Dlaczego nie przerwiesz tego, jak mi obiecałeś?
– Nie próbuj udawać, że obchodzi cię ich los. Zależy ci na nich w najgorszy z możliwych sposobów.
– Tak czy owak, myślałem, że podjąłeś decyzję. Jeśli chcesz wszystko ukrócić, to dziecko nie może się narodzić.
– Nie może – powtórzył powoli pan B,. przenosząc wzrok z cierpiącej kobiety na odmęt stygnącego w filiżance napoju.
Jan odpędził złe myśli. Uradował się w duchu i powieki jego zamkniętych oczu zmarszczyły się. Dłonie Anny były rozkosznie ciepłe, tak jak pamiętnego popołudnia, wiele lat temu.
Siedzieli tak razem, napawając się aromatem kawy, podczas gdy zegar odliczał kolejne chwile, zbliżające ich do zapowiedzianego końca. Gdzieś tam, na zewnątrz, świat stanął w płomieniach chaosu, jednak w ich domu panował spokój. Ścisnęli mimowolnie dłonie, gdy przeciągły ton obwieścił siedemnastą. Nic się nie zdarzyło. Poderwał ich dopiero dźwięk telefonu.
Nieco wcześniej, pierwszy oddech wypełnił płuca dziecka, które zapłakało z całych sił, wbrew wszystkim i wszystkiemu.
– Dobrze wiesz, że nie sposób odwlekać tego w nieskończoność – rzucił pan S. ze złością, gdy gospodarz odprowadził go do wyjścia.
– Powtórzę, że cierpliwość nigdy nie była twoją mocną stroną – odparł pan B., otwierając drzwi.
– Poczekam. Ale nie łudź się, że zapomnę.
– Och, nie przeszłoby mi to przez myśl.
Uścisnęli sobie dłonie.
Pan B. wrócił do salonu i zajrzał do filiżanki, z radością stwierdzając, że zostało w niej jeszcze nieco kawy.
– Nieskończoność – powiedział dźwięcznym głosem, nie kryjąc rozbawienia.
Przesunięcie
Odrywam oczy od monitora i zdejmuję na chwilę okulary. Darujcie sobie pobłażliwe uśmiechy, wiem, że to staromodne i niepraktyczne jest. Ale ja lubię okulary. Mają w sobie coś ponadczasowego, coś dostojnego. Oczywiście, te są naszpikowane całym mnóstwem gadżetów, ale to nadal okulary. Cenię sobie takie zwykłe przedmioty, bo przypominają mi dawny świat. Szczególnie teraz, kiedy się już skończył.
Co to znaczy koniec świata, zapytacie? W zamierzchłych czasach zwiastowali, że znaki na niebie i ziemi się pojawią. Potem mówiono, że huragany, powodzie, efekt cieplarniany i zamachy terrorystyczne niechybnie powiodą nasz zbolały i zmęczony glob na skraj. Że apokalipsa przyjdzie nie jak grom z jasnego nieba, ale wykończy nas powoli, metodycznie, kisząc w codziennym smogu. Wszyscy się mylili, psia mać. Bo ja dokładnie wam powiem, w której chwili świat się skończył. A przynajmniej rozpadł na kawałki.
Kiedy nadeszła omega, najbardziej zabójcza mutacja covidu, mówili, że przepadliśmy. Gdy meksykanka dziesiątkowała Latynosów w obu amerykach, powtarzali to samo. Końcem świata okrzyknięto jeszcze wojny energetyczne, potem rozpad Unii Europejskiej i eksperyment w Dolinie Krzemowej. To tam po raz pierwszy w historii ludzkości, stroną konfliktu nie była ludzkość. Ale nawet nieoczekiwana, choć przecież snuta w czarnych wizjach futurystów agresja sztucznej inteligencji, nie wywołała takiego spustoszenia, jak podróże w czasie.
Przełomowe odkrycie najpierw próbowano utrzymać w ścisłej tajemnicy. Nie trwało to długo. Ktoś puścił farbę i jak bomba wodorowa gruchnęła wieść o tym, że Węgrzy – tak, żadni Amerykanie, Rosjanie, czy choćby Japończycy, ale właśnie Węgrzy – zdołali wysłać w przyszłość psa. „Polak, Węgier, dwa bratanki…” Tfu, psubraty! Niechby się na Austro – Węgrach skończyli i zniknęli w pomroce dziejów, lepiej by to dla świata wyszło.
Okulary wracają na nos. Palec zawieszam nad gładką powierzchnią dotykowego ekranu, nie wpisuję komendy. Wiem, co muszę zrobić, ale… jeszcze minuta, jeszcze kilka. Tak, bardziej kilka.
O czym to ja mówiłem? Ano, tak. Pies. Suka rasy golden retriever rozpłynęła się w sterylnym powietrzu węgierskiego laboratorium i po dokładnie czternastu sekundach pojawiła kilka metrów obok. Trochę skołowana, ale ujadając radośnie i beztrosko. Suka szczekała, Węgrzy też szczekali w swoim cudacznym języku. Ona cieszyła się, że widzi ich twarze, naukowcy wrzeszczeli z zachwytu, że widzą jej pysk, łapy i cały tułów w komplecie. Obopólna radość. A właśnie w tym momencie, psia mać, skończył się świat.
Było jak z dynamitem. Dobre intencje, fatalne skutki. Tylko, że jeszcze gorzej. Pierwsze machinacje z przesunięciem, bo tak nazwali przenosiny w czasie, rzeczywiście były objęte międzynarodowym nadzorem. Badania, rozwój, dobro ludzkości. Kto w to uwierzył, ten głupi. Jak raz zaczniesz majstrować z czasem, to nie ma powrotu. Brak początku i końca. To dopiero jest Armagedon.
Serce uderza mi coraz mocniej i szybciej, jakby chciało wybić jakąś z góry założoną normę, zanim jego akcja zostanie brutalnie przerwana. Świadomy impuls z mózgu, kombinacja haseł i będzie po wszystkim. Serce łomocze jakby w proteście, ale w tym starciu organów nie ma najmniejszych szans. Ale jeszcze chwila. Tak przyjemnie się oddycha. Jeszcze chwilę posiedzę. Jeszcze trochę opowiem.
Nie wiadomo, kto dokonał pierwszej zmiany w kontinuum i jakie miał intencje. Dzisiaj to nieistotne. W każdym razie kilka tygodni trzeba było czekać, aż mechanizm przedostanie się do półświatka. Zaczęło się. Usuwanie ludzi, kradzieże i morderstwa. Bezradna policja, bezradne rządy. Węgrzy, Amerykanie i Japończycy tak samo rozkładali ręce. Czy mogło być gorzej? O, tak. I było. Kiedy na czarnym rynku przesunięcie stało się dostępne dla zwykłych ludzi. Bo gwoździem do trumny była ludzka ciekawość.
Ludzie znikali i pojawiali się. Nie wiadomo było, kto został porwany, kto zamierzał poderżnąć czyjeś gardło, a kto zechciał zobaczyć swoje przyszłe ja. Podejrzeć, jak radzą sobie dzieci. Jak wygląda jego starość. Niektórzy nie wracali. Inni zaczynali majstrować w czasie i tracili zmysły. Bo człowiek nie nawykł do podróżowania w czasie, a co dopiero zmieniania jego biegu.
Kiedy Neuralink Elona Muska rozpoczynało badania nad sprzężeniem mózgu i maszyny, nie zakładali pewnie cyfrowej eutanazji. Nigdy nie przyznali się do tego, że taka funkcjonalność w ogóle istnieje. Ale istnieje. Haseł jest trzynaście. Wszystkie nielegalne, trudne do zdobycia i wymagające wpisania bez błędu, w odpowiedniej kolejności. Ale jeszcze chwila, już prawie jestem gotów.
Przeklinam dzień, w którym moja własna ciekawość, okazała się zgubą. Nadarzyła się okazja do spróbowania, bo skoro i tak wszystko pogrążyło się w zamęcie, to dlaczego nie? Zresztą, po kilku miesiącach podróże w czasie były jak alkohol. Zakazane, ale jeżeli ktoś wiedział, gdzie szukać, to zaledwie na wyciągnięcie ręki. Tak jak wielu przede mną i niezliczona ilość po mnie, uległem tej przeklętej pokusie.
Przesunięcie naraża ludzką psychikę na załamanie wskutek chaosu poznawczego. Im dalej sięgać, tym trudniej przewidzieć zastaną rzeczywistość. A ja zapragnąłem zobaczyć świat tak odległy w czasie, jak jeszcze nikt. Czas nie stanowi już przeszkody, jedynym ograniczeniem jest przestrzeń. Jak w powieści Wellsa, pojawiasz się w tym samym miejscu, ale w innym świecie. Może to właśnie przez Wellsa przyszła mi głowy ta chora idea. W każdym razie to, co zobaczyłem, nigdy zobaczone być nie powinno. Myślisz, że opiszę? Nie, nie chcesz tego wiedzieć. Ja też nie chcę. Ale wiem. I nie zapomnę, choć oddałbym za to wszystko. Jesteśmy rakiem, który toczy tę planetę. Jesteśmy potworami. Wszystko, co się do tej pory wydarzyło, wszystkie wojny i cierpienia są jak dziecinna zabawa wobec tego, co dopiero uczynimy. Brzydzę się na samą myśl, że należę do tego gatunku. Brzydzę się genów, które przekazano mi w spadku i które ja po trzykroć przekazałem dalej. Brzydzę się żyć i przyłożyć ręki do dzieła tak strasznego, że jego poznanie zniszczyło mój umysł.
Łza kapie mi na dłoń. Czuję jej wilgotny dotyk. Słyszę bicie serca, wdycham odór własnego strachu, widzę wyraźnie podręczny wyświetlacz. Wszystkiego doznaję mocno i ostro jak nigdy dotąd. Może to jakiś atawistyczny mechanizm, który uruchamia się w krytycznym momencie życia? Ale palce już pędzą po klawiaturze, wpisują ciągi znaków tak, jakby ćwiczyły tę sekwencję wiele razy. Gdyby tak pomyliły się i trzeba by zaczynać od początku, wtedy może zmieniłbym zdanie, zatrzymał się, ale nie, one wbrew mnie i zagnieżdżonej gdzieś głęboko woli życia nieomylnie wystukują ostatni rytm, jaki kiedykolwiek usłyszę. Nie zatrzymam ich choćbym chciał, a przecież nie chcę, jeszcze tylko jeden szyfr, jedno pikające, elektroniczne staccato, zakończone enterem.
Wszystko gaśnie.